Administracja
Sulfur, Adirael, Aurora

Wydarzenia
Zadania kwartalne
Konkurs na fanfick (wyniki)
Obrazek
30°C | GORĄCO

Słońce na stałe rozgościło się na niebie rozgrzewając ziemię do przyjemnych (dla jednych) lub nieznośnych (dla innych) temperatur. Łąki rozkwitły wielobarwnymi kwiatami, wśród których roi się od owadów.
Forum w trakcie przebudowy! Zapraszamy na nasz {Discord} po więcej informacji.

Kraina Aranoru

Obszary nieskalane magią, gdzie natura rządzi niezakłócona, tworząc pejzaże o surowym pięknie i tajemniczym uroku. W tych odległych miejscach czas zdaje się płynąć wolniej, a każdy zakątek kryje nieodkryte historie i niezbadane terytoria. To świadectwo dzikości świata poza zasięgiem znanych mocy, gdzie przygoda czeka na każdym kroku.
Awatar użytkownika
Mistrz Gry
Posty: 350

Kraina Aranoru

Post autor: Mistrz Gry »

Niegdyś było to miejsce w którym mieszkały elfy. Teraz jednak nie ma tu tego dziewiczego piękna. Prawie każdy teren został skuty lodem za sprawą smoka lodu. Ci odważniejsi mogą poszukać poprzednich mieszkańców w głębszych częściach krainy, zwanej też Starym Aranorem.
Awatar użytkownika
Karmelitta
Zorza
<b>Zorza</b>
Posty: 100
Płeć: Samica
Ciąża: Nie
Siła: 8
Zręczność: 20 (10+10)
Czujność: 17 (7+10)
Wiedza: 30
Życie: 85 (14.07)
Energia: 100
Punkty Doświadczenia: 37

Kraina Aranoru

Post autor: Karmelitta »

Obrazek
Życie zaczyna się tam, gdzie kończy się lęk


Czasami zdarzało jej się zagapić i gdzieś trafić. Zdarzało się jednak również, że trafiała gdzieś wcale nie przez przypadek — nierzadko bardzo daleko, ale hej, szukanie miejsc, których opisy widziała w książkach (albo opisy podobne, ewentualnie ilustracje — w książkach dla młodszego odbiorcy) było samą przyjemnością! Dreptała zatem śmiało przed siebie, z ciążącą u szyi torbą wypełnioną niemal po brzegi książkami, różnymi luźnymi zwojami papieru oraz przyborami do pisania, znalazła się tak daleko od krainy, że nie miała pojęcia, czy jej magia w ogóle tutaj działała. Miała wręcz wrażenie, iż jest jakaś... słabsza, całkiem, jak przed przybyciem do nowego domu. Pozostawało mieć nadzieję, że gdy już opuści to miejsce — nie będzie musiała zaczynać od nowa.

I tak trafiła do Aranoru.
Cóż, przynajmniej odpocznie od upałów.



Nie miała pojęcia, co to za miejsce. Przystanęła więc pod rozłożystym drzewem, które obecnie o wiele bardziej przypominało wyjątkowo szczegółową, przepiekną rzeźbę lodową, skrzącą się nieśmiało, kiedy jakaś drobina światła musnęła kory, gałęzi czy liścia. Bo Karmelitta zadarła łeb i zdecydowanie widziała też te ostatnie, chociaż nie mogła wyzbyć się wrażenia, iż były jakby zniszczone, mniej liczne. Nie znała legend o tym miejscu; nie miała pojęcia, iż przed dziesiątkami, setkami a może i tysiącami lat mieszkały tutaj elfy. Jednak nawet bez tej wiedzy nie mogła oprzeć się pięknu tego miejsca. Było tutaj... cicho, dziwnie cicho, nienaturalnie cicho, niepokojąco cicho. Poruszyła niespokojnie uchem, rozglądając się dookoła. W porządku, nie była super odważną sztuką, ale jednak na ogół cisza nie wywoływała w niej tego dziwnego poczucia — graniczącego niebezpiecznie z przekonaniem — że zaraz stanie się coś złego. W końcu odkąd ruszyła w drogę i opuściła Krainę wokół niej panował spokój. Dlaczego teraz czuła się inaczej? A może to właśnie poczucie, że jej magia na niewiele się tutaj zda, powodowało, że czuła się jeszcze bardziej bezbronna?
Zdjęła torbę i podrzuciła kilkukrotnie. Ciężka. W razie czego nada się, aby podbić komuś oko. Szkoda tylko, że wcale nie chicała jej używać. Obawiała się, że mogłaby uszkodzić znajdujące się wewnątrz przedmioty, a już zwłaszcza — książki. Przez kilka sekund napięcia nie odważyła się nawet oddychać, a trwała na bezdechu, mrużąc delikatnie turkusowe ślepia i wodząc nimi po pobliskich krzakach. Wokół, jak sięgnąć okiem, lód. Kiedyś sprzymierzeniec, dzisiaj (tak daleko od domu) nie mogła jednak być już tego wcale pewną. Oparcie łap na skórzanym materiale torby sprawiło, że poczuła się odrobinę lepiej.
Hop, hop? — zawołała, całe siły wkładając w to, by głos jej nie zadrżał. Z jakiegoś powodu nie chciała zdradzać, jak mocno podenerwowana (chociaż jednocześnie też i podekscytowana) się czuła. Z całą pewnością nie było to zdrowe podniecenie, ale... cóż, Karmelitta sama nieraz słyszała, iż zdrową w pełni nie jest. W ogólnym rozrachunku wszystko się więc (chyba!) zgadzało.

Cisza jednak ma to do siebie, że niekoniecznie odpowiada. Dzisiaj zdecydowanie nie zamierzała. Różowa odetchnęła głębiej, postanawiając nie dać się wcale tym kompletnie irracjonalnym strachom. Zarzuciła torbę na szyję (tam, gdzie jej miejsce!) i ruszyła dalej, uważając na śliską powierzchnię lodu.
Chociaż raczej należałoby powiedzieć, iż spróbowała ruszyć dalej. Coś ją bowiem nagle zatrzymało w pół kroku. Nie wiedziała jeszcze, co takiego — ani jaki to będzie miało na nią wpływ. Próbowała poruszyć łapą — nie udało się. Spróbowała zastrzyc uchem — nie udało się. Spróbowała mrugnąć okiem — nie udało się. Spróbowała nawet zakląć — ale brzydkie określenia nigdy nie opuściły umysły Karmelitty. Nie mogąc nawet poruszyć gałką oczną, patrząc wciąż prosto przed siebie, odniosła wrażenie, że gdzieś na samej granicy pola widzenia, po lewej stronie jej ciała, coś drgnęło. Coś poruszyło się, być może w krzakach, a może wcale nie — kątem oka nie była w stanie zarejestrować żadnych detali.
Nagle poczuła tak przeraźliwy chłód, jakiego nie doświadczyła jeszcze nigdy w życiu. Nie mogła wyzbyć się wrażenia, iż mroźna aura była bliżej i bliżej. I chociaż nie słyszała niczyich kroków — wiedziała doskonale, że COŚ nadciąga.

Obrazek
KIM JESTEŚ?! — gruchnęło gdzieś tuż obok jej ucha. W tym momencie podziękowała w duchu, że nie może się poruszyć — inaczej dawno by się zaczęła trząść, a na samo brzmienie głębokiego, tubalnego basu zaiste sprawiłoby, iż podskoczyłaby do samego wierzchołku zamrożonej wierzby. Na nieszczęście, nie była też w stanie wydać z siebie żadnego jakkolwiek artykułowanego dźwięku. No i czuła, że w kąciku pyska nieelegancko zbiera jej się ślina, której — a jakże! — również nie potrafi przełknąć.
Wielki, biały łeb — z pozoru podobny do wilka, jednak uzbrojony w lodowe rogi (nie tylko, ale więcej Karmelitta nie widziała!) pojawił się tuż przy jej lewym boku. Nos stworzenia niedyskretnie obwąchał jej policzek. — Śmierdzisz tak intensywnie, że nawet martwe dawno Drzewo Zrozumienia zaczęło gubić zamarznięte liście.

Karmelitta czuła, jak paraliż ujmujący region pyska powoli odpuszcza. Wiedziała, że to sprawka tego białego; on ją unieruchomił; on także pozwolił jej się odezwać. Najpierw przemieliła pyskiem, upewniając się, że wciąż posiada swoją własną żuchwę i nadal to ona ma nad nią kontrolę. Tutaj nic nie było już tak oczywiste. Udało jej się nawet odrobinę odwrócić spojrzenie, aby lepiej przyjrzeć się istocie. Porośnięta gęstą białą sierścią była większa i masywniejsza od wilków, które znała — aczkolwiek pozornie jego fizjologia od canis lupus wcale aż tak znacząco nie odbiegała. Nie licząc lodowych elementów, które — choć wydawały się być naturalnym elementem owego jestestwa — z pewnością służyć mogły za broń, pancerz, narzędzie zbrodni.

Zrozumiała też jeszcze coś: stworzenie nie posługiwało się wilczą mową, a jednak, mimo to, potrafiła bez większych trudności je zrozumieć...
— Śmierdzę? — spytała w końcu, odrobinę nazbyt cicho, aby móc uchodzić za pewną siebie. — I... Dlaczego ja cię rozumiem? Nie mówisz w moim języku, czuję to... — dodała, o zgrozo!, jeszcze ciszej. Jej głos powoli zaczynał drżeć. W istocie było coś, co sprawiało, że czuła niepokój. Do tego nienawidziła doznawać rzeczy, których nie potrafiła zrozumieć — zawsze czuje się wtedy niespokojna, zagrożona, zdezorientowana. Nie była to więc kombinacja odczuć, która mogłaby wprawić w dobry nastrój — o ile nie jesteś algofilem czy innym masochistą.
Zadałem ci pytanie, śmiertelniku! — warknęła znów istota; znów tak blisko ucha, że aż włos jej się zjeżył. Przynajmniej w tych regionach ciała, które nie były sparaliżowane (mogła wyglądać zabawnie, najeżona na pysku i czubku głowy, ale na szczęście nie zdawała sobie z tego sprawy).
— Tttt.... Tak, oczywiście. Prze-... przepraszam... — Nowa sytuacja sprawiła, że po raz pierwszy w życiu (a przynajmniej w tym w ostatnim czasie!) zaczęła się jąkać jak... jąkała, o! Zebranie myśli przychodziło jej wyjątkowo trudno, a widok białego potworzyska, któremu chyba nie sięgała nawet do ramienia, nie dodawał różowej śmiałości. — Jestem Karmelitta, podróżniczka... — Co więcej miała dodać? Nie miała pojęcia. Odetchnęła głęboko — na tyle, na ile unieruchomione ciało jej zezwalało. — Obecnie mieszkam w Wilczej Krainie, za górami... Jestem tam początkującym magiem gwiazd, ale tutaj... tutaj jestem bezużyteczna... — mówiła spokojnie, widocznie skupienie się na tym, co chce przekazać odrobinę odwróciło jej uwagę od ogólnego poczucia niepokoju i zagrożenia. — Przepraszam, nie chciałam nikogo niepokoić. Nie mam złych zamiarów... — dodała jeszcze. Cóż, zagrożeniem dla tego tutaj nie była żadnym, ale mimo wszystko z jakiegoś powodu po prostu chciała, żeby wiedział.

Istota przyglądała jej się przez dobre kilka minut, nie odzywając się ni słowem. Przeszywające spojrzenie jasnych, błyszczących oczu zdawało się mieć jeno jeden cel — przewiercić czaszkę Karmelitty na wylot, dostając się do mózgu, duszy czy czegokolwiek innego, co ukryte pośród tkanek. Czuła zimny dreszcz, coraz dotkliwiej wgryzający się w kręgosłup. Dreszcz, na który jej ciało chciało zareagować drżeniem — lecz było zbyt ograniczone, aby dać temu upust. Czuła się zniewolona. Czuła, że jej życie zależy jedynie od dobrej woli tajemniczego tubylca.
Ten zaś po tej paskudnie długiej chwili ledwo zauważalnie skinął łbem, jakby dając znać, że zaakceptował jej odpowiedź. Magia, która powstrzymywała ciało Karmelitty od ruchu oraz utrzymywała je w jednej pozycji, odpuściła — a różowa osunęła się na podłoże, padając niejako na kolana przed samcem. Bo chyba był samcem?
Nie skłamałaś. Wyczuwam, że intencje twoje czyste. Nie stanowisz zagrożenia dla mnie ani dla mojego domu. Odejdź. Wracaj do siebie. To nie miejsce dla ciebie, Karmelitto — przemówił znów, tym razem bardziej miękko oraz łagodniej, niźli odzywał się do tej pory. Czyżby właśnie prawdomówność miała uratować jej różowy zadek?

Problem był jednak jeden — wcale, ale to wcale, nie chciała teraz tak po prostu wrócić do domu. Stworzenie zdecydowanie za bardzo ją zaintrygowało; podobnie, jak silnie intrygowało ją to miejsce, jego historia. W Wilczej Krainie zdarzały się zamarznięte regiony, trafiały się też pewnie podobne drzewa — a jednak, mimo wszystko, tutaj było coś... inaczej — nie była w stanie tego nazwać i zidentyfikować. Był to ten rodzaj "inności", który się po prostu czuje. Nawet, jeśli jest się Karmelittą — i poznaje się świat rozumem, nie sercem. Zazwyczaj. I to właśnie ta wrodzona ciekawość, pragnienie poznawania świata oraz dusza szczenięcia prawdopodobnie mogły właśnie wpędzić ją w tarapaty.
Prze... praszam... — odezwała się niepewnie, ściągając na siebie na powrót spojrzenie stworzenia. — Czy... mogłabym poznać twój świat? Wpuścisz mnie, no... wiesz... chociaż do ogródka? Dlaczego to drzewo zwiesz Drzewem Zrozumienia? Dlaczego umarło? Jak mogę się do ciebie zwracać? I czemu właściwie cię rozumiem? Twój świat... jest bardzo interesujący, wydaje się być tak bardzo odmienny od mojego... Proszę, pozwól mi go choć troszkę poznać. Nie będę sprawiać problemów... — mówiła cicho, gdzieś tam pomiędzy "świat" a "wpuścisz" wstając z klęczek. Miała wrażenie, iż unieruchomione członki ciała odrętwiały, całkiem, jakby wciąż nie w pełni akceptując fakt, iż Karmelitta odzyskała nad nimi kontrolę.
Jasnobłękitne ślepia kreatury zmrużyły się, kiedy na jej pysk wkroczyło dziwne zacięcie.
Wyrzekasz się instynktu samozachowawczego — zabrzmiał szorstko, obojętnie tak, jakby właśnie stwierdzał, że latem jest ciepło, a zimą — zimno. Chociaż w tym miejscu kompletnie by się to nie sprawdziło. — Daję ci szansę ujść stąd z życiem, ba, pozwalam odejść w stanie nienaruszonym. Tymczasem ty wchodzisz w polemikę, chcesz negocjować — chociaż nie masz absolutnie niczego, co miałoby dla mnie jakąkolwiek wartość. Zdajesz sobie sprawę, jak idiotycznie się zachowujesz? — O dziwo nasza bohaterka nie wyłapała w głosie istoty ani krztyny wyrzutu, cynizmu, złośliwości czy wyższości. Biały brzmiał poważnie, chociaż.. może sobie wmawiała, ale czy nie pobrzmiewała w jego głosie dyskretna iskierka życzliwości? A może to było jedynie jej pobożne życzenie (nie mylić z "ostatnim życzeniem"... oby!).
Tak, zdaję sobie z tego sprawę... — zaczęła niegłośno, nie odważywszy się spojrzeć w oczy rozmówcy. — Jednak czuję, że nie chcesz mnie skrzywdzić. Nie chcę nadużywać twojej wyrozumiałości i takie tam, ale... lubię poznawać nowe miejsca i uczyć się rzeczy. Proszę, mam do ciebie tak wiele pytań...
Dlaczego miałbym na nie odpowiadać? Co możesz mi zaoferować? — omiótł ją spojrzeniem od czubka głowy po koniec ogona, a ją zmroziło do cna. — Twój świat nie ma niczego, co miałoby dla mnie wartość.
Ooo... Och... — wyrwało się z wilczej gardzieli. Karmelka jednak nie miała w zwyczaju poddawać się tak łatwo. W zasadzie bywała aż do przesady uparta. Odetchnęła głębiej, przechyliła lekko pyszczek i uśmiechnęła się do białego łagodnie. — Czy mogę więc coś dla ciebie zrobić? Wyświadczyć przysługę? Dopomóc w czymś? Bo, prawdę mówiąc, do zaoferowania... nie mam nic, poza książkami, piórem gęsim, kałamarzem, odrobiną papieru i starą torbą — próbowała zatem negocjować. Biały westchnął cierpiętniczo.
Dobrze. Jest coś, co faktycznie możesz dla mnie zrobić — rzekł, odzyskując niedawny spokój. Podszedł do niej bliżej, podsunął palce pod jej brodę i uniósł łeb różowej, żeby spojrzeć jej prosto w oczy. — Na północ stąd, pół dnia drogi, znajduje się zamek. Poznasz go z pewnością, kiedy tylko go ujrzysz — będziesz wiedzieć, że jesteś we właściwym miejscu. — Cofnął łapę i odstawił ją na podłoże. Karmelitta była pod wrażeniem wyczucia istoty — pomimo posiadania wielkich pazurów, nie zraniła jej ani odrobinę. — W najwyższej wieży znajduje się pewien artefakt. Niestety, jestem więźniem tego drzewa, nie jestem w stanie udać się tak daleko. Jesli jednak przyniesiesz do mnie ten przedmiot, chętnie odpowiem przynajmniej na część twoich pytań. Szukaj kryształowej laski, na górze której tkwi szafir. Nie próbuj jednak jej kraść, nie próbuj szkodzić Krainie Aranoru. Chociaż nie mogę się stąd ruszyć, mam oczy i uszy na każdym metrze tej ziemi — przestrzegł ją uczciwie. I kiedy już miała odpowiedzieć — zorientowała się, że samiec zniknął nagle, jakby rozpływając się w powietrzu. Zamrugała. A może tylko się jej przyśnił?

Niemniej, mimo obaw, że doznała halucynacji, zadarła głowę w poszukiwaniu słońca. A gdy już mniej więcej ustaliła, gdzie znajduje się północ (wewnętrzny zwierzęcy magnetyzm pozwolił korygować kierunek) — ruszyła w drogę.
Awatar użytkownika
Karmelitta
Zorza
<b>Zorza</b>
Posty: 100
Płeć: Samica
Ciąża: Nie
Siła: 8
Zręczność: 20 (10+10)
Czujność: 17 (7+10)
Wiedza: 30
Życie: 85 (14.07)
Energia: 100
Punkty Doświadczenia: 37

Kraina Aranoru

Post autor: Karmelitta »

Obrazek
Ruszyła więc na północ stąd, tylko trochę dalej, zgodnie ze wskazówkami tamtego. Nie była pewna, jak wiele czasu była w drodze (chociaż, wierząc słowom białego, drogi przed nią było pół dnia — ale czy w odniesieniu do połowy doby, co dałoby 12 godzin, czy w odniesieniu do połowy tej części doby, której nie przesypiamy, więc mniej więcej około 8 godzin?). W każdym razie dzień już przestał być dniem całe wieki temu. Karmelitta poczuła się odrobinę śmielej i pewniej, kiedy Ithil zawisnął ponad jej głową (nawet mimo tego, że był bardzo, bardzo daleko stąd), oświetlając jej drogę. Podziękowała mu nawet w pewnym momencie. Jego blask (nie, nie wiedziała, że księżyc sam w sobie nie świeci — była jeno wilkiem i nie trafiła jeszcze na odpowiednią książkę!) odbijał się od lodowych powierzchni, sprawiając, iż wkoło było niewiele ciemniej niźli w samym środku dnia.

Wkońcu go ujrzała! Stanęła jak wryta, z rozdziawionym szeroko pyskiem. NIGDY W ŻYCIU NIE WIDZIAŁA TAK OGROMNEJ BUDOWLI!!! Zaczęła poszukiwać wieży, którą wskazał jej biały pseudo-wilk. Najwyższa. Cholera, czy ona sięgała do niebios? Między chmury? Czy dojście na jej szczyt zajmie jej milion lat? I, na litość Ithila, jak wiele schodów musiała pokonać? Aż się prawie rozpłakała. Była tak blisko celu — a zarazem jakże daleko... W pierwszym odruchu chciała fortecę obejść dookoła, poszukując najbardziej dogodnego wejścia — szybko jednak porzuciła tę myśl, zdając sobie sprawę, że to oznaczałoby wiele godzin łażenia w kółko. A bądź co bądź była już zmęczona, a przez to odrobinę zmierzła i mniej chętna na zużywanie kolejnych partii energii. Oblizała nos, odetchnęła głęboko. A potem ruszyła zamrożonymi schodami do równie zamrożonej bramy. Na szczęście zamczysko nie było jakoś szczególnie dobrze pilnowane (chociaż pozornie Drzewo Zrozumienia też pilnowane nie było...), a do tego wrota stały otworem. Przez moment zawahała się. Możliwe, że wnętrze dawno już zostało splądrowane, a przez to nigdy nie pozna żadnej odpowiedzi na setkę pytań (z czego jakieś 95 zdążyło się zrodzić podczas podróży na północ).
Ithilu, daj mi siłę... — szepnęła błagalnie, wznosząc oczy do Księżyca. I chociaż to na pewno było jedynie złudzenie, samica nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, iż srebrzysty glob na krótki ułamek chwili zabłysnął nieco jaśniej, jakby chcąc jej coś przekazać. Pokonała bramę, potem gościniec i kolejne wrota, aż znalazła się w ogromnym hallu błyszczących i mieniących się ścian, sufitów i podłogi. Szczęka opadła jej chyba jeszcze bardziej, niż wcześniej — choć do niedawna wydawało jej się to absolutnie niemożliwym. Zamczysko wydawało się być opuszczonym. I to bardzo, bardzo dawno temu. Czy to dobry, czy zły znak? Nie miała pewności. Dreszcz dziwnego podniecenia przetoczył się jej wzdłuż kręgosłupa. Żałowała, iż nie zapytała białego o jakieś mapy czy plany tego miejsca — ale skąd mogła wiedzieć, że to będzie aż tak wielki kompleks?!
Odnalazła schody, ale okazało się, że prowadzą tylko do jakiejś ogromnej bawialni. Cofnęła się więc i obrała inną drogę, jednocześnie na kartce papieru ołówkiem naprowadzając przemierzoną trasę, tworząc coś na kształt prowizorycznej mapy — I tak przez noc, aż do świtu, kiedy to pomarańczowe światło pierwszych promieni słonecznych zaczęło rozświetlać wnętrza. Oczy kleiły jej się ze zmęczenia, w końcu miała za sobą wiele długich godzin bez snu. W innym świecie pewnie walnęłaby sobie mocną kawkę, tutaj jednak czuła, że to nie wchodzi w grę. Wypuściła powietrze przeciągniętym parsknięciem, przysiadając z rezygnacją na zmrożonej podłodze. Niech to szlak... Nigdy nie znajdzie przedmiotu, nigdy nie wróci do białego i nigdy nie dowie się tego wszystkiego, co wiedzieć chciała!
A przecież Ithil obiecał, że jej pomoże... Jak miała sobie poradzić teraz, bez jego wsparcia?!

W pewnym momencie jej spojrzenie padło na drzwi, których zdecydowanie jeszcze nie pokonała. Upewniła się spoglądając na mapę. Tak, zdecydowanie tam jej jeszcze nie było. Jednocześnie jednak trudno było jej się pozbyć przekonania, że.. tego przejścia w tym miejscu wcześniej nie było. Przechyliła łeb, obróciła rozrysowany plan w każdą możliwą stronę, zastanawiając się, czy mogła przeoczyć coś tak dużego, jak wielkie, połyskujące lodowo wrota?
Uznała w końcu, że z powodu zmęczenia mogła czegoś nie dojrzeć. Nie powinno jej to dziwić. Niespiesznie ruszyła w ich stronę, bo z powodu wycieńczenia organizmu utraciła niedawny — wręcz szczenięcy — wigor. Nie było w niej już tak wiele energii, jak wcześniej. Pchnęła pewnie wrota, a jej spojrzeniu ukazały się spiralne schody. Zadarła łeb, ale nijak nie była w stanie dojrzeć, dokąd mogły prowadzić. Porównała ich położenie ze swoimi rycinami. Cóż... Czyżby to były właśnie TE schody i właśnie TA wieża? Cóż, jeśli nie zdecyduje się na wspinaczkę — prawdopodobnie nigdy się nie przekona.
Kiedy tylko podeszła bliżej schodów, drzwi zatrzasnęły się z hukiem. A kiedy odwróciła wejrzenie w ich stronę — rozmazały się i zniknęły, zupełnie, jakby tak naprawdę wcale ich nie było. No, cóż, wychodziło na to, że teraz już nie miała innej możliwości, jak tylko iść w górę.

Ruszyła więc znowu, błagając Ithila w myślach o to, by nie umrzeć po drodze...




Obrazek
Pokonała chyba kilka tysięcy milionów schodów. Słowo, było ich tak wiele, że Karmelitta nawet nie znała aż tak wielkich liczb. Jedynka z tak wieloma zerami, że od ich liczenia można nabawić się oczopląsu. W końcu jednak dotarła na szczyt i padła na pysk, tracąc przytomność. Tuż przed samym celem.

Nawet nie wiedziała, kiedy to się stało. Znów była szczenięciem. Znów doznawała tamtego dnia. Jeden z wielu, które zdają się niepozorne — ale po czasie dociera do ciebie, jak bardzo błędnym był ten pierwszy, pozorny, powierzchowny osąd. Nie miała pojęcia, jak długo była nieprzytomna, nim obrazy zakołysały się w jej głowie; echa minionych dni niczym w kalejdoskopie, odbijały się od ścian czaszki, świdrując srogo podświadomość. I ten głos. Znała go. Znała wyjątkowo dobrze. Odcisnął się w jej sercu już chyba na zawsze. To był ten dzień.

To wtedy widziała swoją przyjaciółkę po raz ostatni w życiu.
To wtedy słyszała obelgi nie po raz ostatni w życiu.
To wtedy zrozumiała, że nie pasuje po raz pierwszy w życiu.




Morvoren stała pośród roślin. Karmelitta doskonale ją widziała, w końcu znajdowała się naprawdę niedaleko od przyjaciółki. Jej rdzawobrązowa sierść lśniła w słońcu, chociaż te dawno już chyliło się ku zachodowi. Różowa (niczym obłoki sunące ponad ich głowami) wilczyca zawsze zazdrościła tamtej urody. To za nią rozglądały się wszystkie młode wilki (część starszych zresztą również, nie bacząc wcale na to, jak mocno to nieodpowiednie!), to ją wszyscy lubili i to z nią chcieli spędzać czas. Karmelka nigdy nie mogła cieszyć się popularnością. W zasadzie Morvoren była jedyną istotą, która w pełni dobrowolnie utrzymywała z nią kontakt. Nasza bohaterka nigdy nie zrozumiała, dlaczego. Były zupełnie różne, nic ich nie łączyło. Litta czuła, że ta znajomość nikomu nie służy — bo to nie było tak, że Morv je wznosiła, a raczej to właśnie ona ściągała przyjaciółkę w dół. Zdarzało im się o to sprzeczać. Niejednokrotnie. Intensywnie.
Mówiłam ci już, Litt! — wesoły, głośny śmiech brązowej rozniósł się po okolicy. Ze wzgórza, na którym się znajdowały, rozciągał się wspaniały widok na znaczną część terenów ich watahy. — Barani łeb z ciebie, wiesz? — rzuciła żartobliwie, uśmiechając się niewinnie do koleżanki. W bursztynowych oczach wręcz płonęło rozbawienie.
Samej Karmelitcie zdecydowanie było mniej do śmiechu. Nadęła się, wypełnila poliki powietrzem, pewnie też poczerwieniała na pysku. A potem, zamiast wybuchnąć złością, roześmiała się głośno. Na Morv nie szło się gniewać — a przynajmniej nie potrafiła tego ani ona, ani nikt z watahy. Zresztą... dlaczego miałaby? Doskonale wiedziała, czuła gdzieś na dnie duszy, iż przyjaciółka miała rację. Westchnęła, zawieszając spojrzenie na jakimś bliżej nieokreślonym punkcie tam, w dole wzgórza. Zmrużyła nieco oczy, dostrzegając garstkę samców, podążającą w ich stronę. Pewnie kolejna próba sił; znów będą na przemian słodzić Morvoren i gnoić Karmelittę. Powinna się już przyzwyczaić, przecież podobne sytuacje miały miejsce co najmniej dwa, trzy razy w tygodniu.
Jeżeli pozwolisz, o Wilczyco mego przeznaczenia, poprowadzę Cię przez doliny Wzdychań, przez lasy spojrzeń ukradkowych aż na szczyt romantycznej ekstazy, gdzie razem wyć będziemy ku księżycowi — nie z samotności, lecz dramatycznie wyrażanej namiętności! — zaczął pierwszy.
Dramatycznie to zaraz polecisz z tego wzniesienia... — skwitował zaraz drugi, na co trzeci (i, dzięki bogom, ostatni) zaśmiał się paskudnie.
Nie proszę o nic! O nic, oprócz jednego spojrzenia. Jednego kiwnięcia uchem. Jednego drgnienia ogonem, które przyjmę niczym błogosłaiweństwo z niebios, by zapisać je w kronikach mej samotności jako najświętszy moment istnienia! — Domorosły poeta nie zrażał się wcale.
I wtedy do akcji wkroczył trzeci, pacnąwszy potężną łapą pierwszego w głowę. Następnie uśmiechnął się do wadery szeroko.
Chodź się ruchać, pokażę ci prawdziwego samca.
Gdy suniesz przez knieje, łapy twe ślady zostawiają nie w błocie, lecz w mym istnieniu — wypalają się jakoby runy klątwy na duszy zbyt słabej, by o to uczucie walczyć lecz zbyt zakochanej zarazem, aby je porzucić! — Pierwszy, zdesperowany aby to na nim skupiła się uwaga brązowej, mówił coraz głośniej, wkładając w wyznanie tak wiele teatralnej dramatyczności, iż — co było efektem, powiedzmy, ubocznym — wypadał tak śmiesznie i żałośnie, że nawet Karmelitcie (zazdroszczącej koleżance KAŻDEGO adoratora) włos się na ciele zjeżył, a lodowata fala zażenowania zalała ją od stóp do czubka głowy. To już nawet tekst trzeciego nie zmroził jej równie mocno.
Panowie, to naprawdę już nie jest zabawne. Robicie się męczący — Morv omiotła samców odrobinę znużonym spojrzeniem, nie wiedząc chyba, że bycie niedostępną niejednemu zdaje się być wyjątkowo pociągające, a odmowę traktować można jako zachętę "postaraj się bardziej". Potwierdzeniem mogły być, a jakże, nieustępujące podboje tego tria. — I paskudnie powtarzający — dokończyła, po czym ruszyła niespiesznie ze wzgórza. Karmelitta oczywiście podreptała za przyjaciółką.

Żadna z samic nie wiedziała jeszcze, że tego dnia do osady watahy wróci jedynie jedna z nich. Kiedy tylko nieco się oddaliły, dwóch adoratorów zaczęło się tłuc jak jakieś prymitywy. Karmelka jedynie obejrzała się krótko przez ramię. Trzeci z nich zaś (poeta, a jakże) biegł za samicami z wywalonym nieco jęzorem. Po drodze zdążył nazbierać jakichś badyli; różowa z daleka nie była pewnego, jakiego gatunku kwiaty tworzyły ten bukiet.
Czyż nie widzisz, ma luba, co ze mną czynisz? Twa uroda... — Basior sprawiał wrażenie zmęczonego, zmarnowanego. Może dostał solidnego gonga od rywali, nim ruszył za nimi, doganiając je dopiero na płaskim terenie, u stóp ogromnego wzgórza. — Nogi niczym z waty, łapy jakoby z galaretki... Ogon nie chce się dumnie unieść — nie z żalu, lecz z miłości. Jesteś niczym burza wywracająca me trzewia do góry nogami... Proszę, przyjmij ten bukiet na znak mego oddania — coraz słabszy głos wilka pasował idealnie do z trudem uniesionej łapy. Łapy, w której trzymał bukiet.
Karmelitta zmrużyła nieufnie uczy. Dałaby sobie palec uciąć, że kiedyś już te rośliny gdzieś widziała. Pewność, iż zna ten gatunek wymieszana z palącym niezadowoleniem, że nie jest w stanie przypomnieć sobie skąd, były nieprzyjemną mieszanką trawiącą z kolei jej własne wnętrzności. Morvoren z grzeczności bukiet przyjęła, zanurzyła nos pomiędzy połyskującymi płatkami.
Dziękuję, to naprawdę miły gest. Nieco mniej obciachowy, niż te poematy. Chociaż... Wystarczyłoby same "przyjmij, proszę", naprawdę — powiedziała łagodnie, przenosząc wejrzenie bursztynowych oczu na wilka. Obecność przyjaciółki (która wciąż i wciąż intensywnie myślała nad tym, skąd zna ową roślinę) wcale jej nie peszyła i nie przeszkadzała w niczym. Pochyliła się lekko w kierunku absztyfikanta, składając krótki całus na jego policzku.
NIE! — wrzasnęła nagle Karmelitta. Rzuciła się w stronę przyjaciółki, próbując wyrwać jej bukiet. Morv jednak nie dała się zaskoczyć, cofnęła się wraz z bukietem.
Litta, co tobie? Aż tak zazdrościsz mi powodzenia? — syknęła cicho, mierząc różową niezbyt przychylnie.



Obrazek
Karmelitta ocknęła się gwałtownie. Wiedziała doskonale, co będzie dalej — przecież przeżyła ten koszmar na jawie, dobre kilka lat temu. Kwiaty okazały się rośliną śmiercionośną. Widziała wzmiankę o niej w książce o najrzadziej występujących w naturze roślinach. Tego dnia kwiaty wyssały energię życiową zarówno z basiora, który je zerwał, jak i z przyjaciółki naszej bohaterki. Do dzisiaj nie wybaczyła sobie, iż nie zdołała ochronić wtedy Morvoren. Turkusowe oczy zalały łzy, zaś w ciało wpompowała się nowa porcja siły. Może na skutek tego, iż organizm nieco się podczas snu zregenerował, a może po prostu dlatego, iż żyły zalała szalona porcja adrenaliny. Wstała, poświęcając najbliższe chwile na opanowanie oddechu. Dlaczego TA wizja? W końcu przyjaciółka często odwiedzała ją we śnie. Dlaczego dzisiaj zdecydowała się przypomnieć (i to naprawdę mocno realistycznie) moment, w którym Litta ją utraciła raz na zawsze?

A kiedy już opanowała drżenie ciała i odzyskała jako-taką kontrolę nad własnym oddechem — pchnęła mocno drzwi, wchodząc do pomieszczenia. Ściany, sufit oraz posadzka stworzone były z kryształów. Komnata przypominała nieco wnętrze kryształowego pałacu, przez moment nawet wydało się Karmelce jakieś takie jakby znajome. Krucha tafla pozorów jednak bardzo szybko rozpadła się w proch. W centralnej części pokoju znajdował się podest, z którego wystawała wielka różdżka. Trzon długi na co najmniej dwa metry, zwieńczony — zgodnie z opisami białego samca — ogromnym, błyszczącym szafirem. Samica po artefakt sięgnęła niepewnie; czuła się niczym złodziej, nawet mimo tego, że przecież zamek od dawna nie był odwiedzany (jak wnioskowała po ogólnie rozumianym "stanie" fortecy).
Kiedy zabrała przedmiot, nie stało się absolutnie nic. Bo userka chciałaby wyrobić się z tym wydarzeniem do emerytury. Odetchnęła z ulgą. A potem ruszyła schodami w dół, następnie skontrolowała swoje położenie na stworzonej mapie. Opuściła zamek, skierowała się na południe. Miała nadzieję, że Drzewo Zrozumienia odszuka bez dalszych komplikacji.

Awatar użytkownika
Karmelitta
Zorza
<b>Zorza</b>
Posty: 100
Płeć: Samica
Ciąża: Nie
Siła: 8
Zręczność: 20 (10+10)
Czujność: 17 (7+10)
Wiedza: 30
Życie: 85 (14.07)
Energia: 100
Punkty Doświadczenia: 37

Kraina Aranoru

Post autor: Karmelitta »

Obrazek
Podróż powrotna zajęła jej znacznie więcej czasu, niż wycieczka po laskę. Między innymi dlatego, że niedługo po opuszczeniu tamtego zamczyska postanowiła się zdrzemnąć. Położyła się na rózdze, tak, aby nikt jej nie wykradł wykorzystując jej sen. Kiedy już oddala się Morfeuszowi w objęcia — ten nie puścił jej przed dobre kilkanaście godzin, pozwalając jej organizmowi się w końcu do porządku zregenerować. Ithil zadbał o jakość jej sennych widzeń, nie pozwalając już żadnym przykrym obrazom spłynąć do jej umysłu.
Miała nadzieję, że biały nadal na nią czekał...

Pojawiła się w końcu przy Drzewie Zrozumienia. Minęły niepełnie trzy doby — niby niewiele, a zarazem jednak całkiem sporo. Przystanęła dokładnie w tym samym miejscu, w którym jakiś czas temu sparaliżowała ją moc dziwnego, lodowego tubylca. Rozejrzała się uważnie dookoła, wypatrując za nim oczy. Przecież musiał gdzieś tutaj być, skoro nie mógl się — wedle swoich słów — nazbyt oddalać od drzewa. A może kłamał, bo szukał po prostu jakiegoś łosia, co będzie za niego dymać pół dnia w jedną stronę i pokona miliony schodów?! Odetchnęła troszkę głębiej, czując, jak oddech przymarza jej do płuc. W porządku, przywykła, iż tutaj wciąż było raczej nieciepło, ale ten mróz... czuła to już wcześniej.
Przyszłaś. — Tubalny głos zakołysał się pomiędzy ścianami czaszki Karmelitty.
Przyszłam — odparła, wcześniej odkładając niesioną w pysku laskę powoli i ostrożnie na ziemi. — Wywiązałam się ze swojej części umowy. Liczę, że jesteś dostatecznie słowny, byś i ty dopełnił swojej. — Nie odrywała spojrzenia od rozmówcy, kiedy ten postanowił już stanąć naprzeciwko niej. Tym razem obeszło się bez żadnej magii unieruchamiającej, co wzięła za dobrą kartę. — Jak mogę się do ciebie zwracać? — spytała.
Twoja rasa mówi na mnie Hyvrë sef'Rhenussa. Jestem duszą tego drzewa — powiedział spokojnie, przejmując laskę i podchodząc do masywnego pnia, by następnie dotknąć go delikatnie szafirem wieńczącym przedmiot. Szafir rozbłysnął chłodnym błękitnym światłem, które szybko objęło całe drzewo: wspięło się po korze, sunęło leniwie po poszczególnych gałęziach, musnęło gałęzi. Jednocześnie druga jego smuga ruszyła w dół, ku korzeniom, znikając w zamrożonym podłożu i rozświetlając je blaskiem. I chociaż wizualnie zaraz wszystko wróciło "do normy" (czyli stanu sprzed dotknięcia magiczną różdżką) — Karmelitta doskonale wyczuwała pewną zmianę. Drzewo znów żyło...
To brzmi jak... znaczy... — Wstyd przyznać, ale z Ithilyelve nie miała dotąd za wiele do czynienia.
Nie jesteś pierwszą spod znaku Księżyca, która tu przybyła. Na długo, nim zawitałaś na tym świecie, byliście tu częstymi gośćmi. Uczyliśmy was, ale też uczyliśmy się od was. Do dzisiaj mam podręczniki, które nam zostawiliście — powiedział spokojnie, odsuwając się do lodowej wierzby, by zakotwiczyć wejrzenie mroźnych oczu na licach Karmelitty. — Pachniecie zupełnie inaczej niż jakiekolwiek inne wilki. Poznać was — to igraszka.
Wyjaśnij mi, proszę, jedno... Czuję, że nie mówisz w moim języku. Czuję też, że nie jest to Ithilyelve. A jednak, mimo to... dlaczego cię rozumiem?
Drzewo Zrozumienia — odparł z pewnym znużeniem, westchnąwszy krótko. — Nie tylko twoja kraina przesiąkła magią. Moja, nawet jeśli zupełnie odmienna od twojej, jest równie silna. Zwłaszcza teraz, kiedy tknęłaś we mnie nową energię. Dziękuję, Karmelitto.
Czy... — zaczęła nieśmiało, bo ostatnio ją spławił. Może wciąż nie chcieć odpowiadać na pytania, przecież wyraźnie podkreślił, iż odpowie tylko na część. Ale ona nie chciała części prawdy. Ona chciała wiedzieć wszystko. — Czy opowiesz mi o twoim świecie nieco więcej? Ten lód... był tutaj zawsze? Jak to możliwe, że jako dusza drzewa nie tkwisz w nim? Czy... nie jesteś tu zbyt samotny? Skąd wzięła się ta laska? Kto mieszkał w tamtym zamku i dlaczego od dawna nikt tam już nie zagląda? Och, pogniewasz się, jeśli zanotuję część twoich opowieści? Wiesz, żeby nie zapomnieć, może, jeśli zezwolisz, by podzielić się wiedzą z innymi? Nie wiem, na ile wilki spod znaku Ithila wciąż pamiętają o tobie i twoim świecie — trajkotała, grzebiąc w torbie. Chciała wydobyć z niego kartki i coś do pisania, lecz odkryła, że wszelki dostępny papier już zużyła — po całej torbie poupychane miala świeże plany zamku, który przyszło jej nie tak dawno odwiedzić. I to zapisane obustronnie! — Yakrrat... — mruknęła pod nosem, gdy to zauważyła. Zaraz jednak plasnęła łapką w mordkę, jakby chcąc zatrzymać przekleństwo. — Przepraszam. Ja... czy znajdzie się jakiś zbędny papier czy będę musiała poświęcić coś ze swoich ksiąg? — spytała cicho.
Ku jej zaskoczeniu, Hyvrek nie wydawał się być zezłoszczony czy zniesmaczony. Zaśmiał się dźwięcznie.
To takie dla was boleśnie naturalne. Nie znacie mowy Księżyca, ale przeklinacie z zadziwiającą wprawą. Chodź, proszę, ze mną — rzucił nieco bardziej miękko, by ruszyć przed siebie.
Nie czekała już na nic. Podreptała za nim, uśmiechając się pod nosem. Chyba przełamala właśnie pierwsze lody?

Znaleźli się nieopodal wielkiej na kilkadziesiąt metrów wysokości lodowej skale. Kilka lodowych stopni, które prowadziły do czegoś na kształt wejścia, mieniło się zachęcająco. Karmelka spojrzała na towarzyszącego jej samca, a ten skinął lekko łbem, rzucając krótkie "zapraszam".
Obrazek
Zapraszam — powtórzył, gdy Karmelitta zawahała się przed samym wejściem. Czuła jednocześnie nieco wręcz niezdrowe podniecenie, ale też pewnego rodzaju nieśmiałość i niepewność. Może wcale nie powinno jej tu być? Może nadużywa Jego gościnności? Skierowała turkusowe oczy na przewodnika, skinęła mu łbem. Raz na wozie, raz pod wozem, a kozie raz śmierć, powtórzyła sobie w myślach, przekraczając próg domostwa białego. Starała się nie widzieć sterczących niczym potężne kły sopli lodu, które zapewne bez trudu moglyby ją zabić, gdy pod nimi przechodziła. Przełknęła głośniej ślinę.

Wnętrze kompletnie nie pasowało do tego, co zewnątrz. W małej izbie, do której trafili, było zadziwiająco ciepło — dosłownie, ale i metaforycznie. Co prawda tkwiące w ścianach pochodnie oraz porozstawiane tu i ówdzie ozdobne, srebrne kandelabry rzucały chłodne, błękitne światło — mimo to jednak coś sprawiało, że w jamie było całkiem przytulnie. Wnętrze było z tych raczej skromnych: po lewej stronie od wejścia znajdowało się legowisko — ot, kilka futer zwierzyn, których Karmelitta nie potrafiła zidentyfikować, po prawej znajdowało się kilka drewnianych regałów, zbitych dość niedbale, ale nie sprawiających przy tym wrażenia niechlujnych. Po brzegi wypełnione były książkami, atlasami i jakimiś luźnymi notatkami, na co aż się turkusowe oczy Zorzy zaświeciły. Pewnie powinna pomyśleć, czy nie wyjdzie na niegrzeczną, ale.. nie potrafiła się powstrzymać. Ruszyła w stronę tomów. Złapała pierwszy z nich i otworzyła, ale... księga była niezapisaną. Kolejna również. Nie zrozumiała. Przeniosła pytające wejrzenie na samca.
Czekają na godną spisania historię — wyjaśnił po chwili, niespiesznie dołączywszy do rozpłaszczonej blisko regałów wilczycy. Podniósł jeden z woluminów, dość obszerny. — Chciałbym ci jedną dać. Zapiszesz w niej to, co uznasz za istotne i godne uwiecznienia. Wierzę, że zrobisz z niej dobry użytek. Pamiętaj tylko, jak wielką moc ma słowo.
O... Oczywiście — powiedziała, zaskoczona przebiegiem spotkania. Pewnie powinna czuć wzruszenie, jednak... cóż, Karmelitta nie zawsze nie odczuwała w sposób, jaki wydałby się najbardziej "na miejscu". Sięgnęła do torby, wyciągając z niej obszerną księgę z baśniami. Cóż, lubiła tę książkę — jednak tylko pozostawienie jej tutaj zwolni dość miejsca, by mogła przyjąć dar od Hyvrusia. Z ciężkim sercem odłożyła opowieści na regał, przyjmując księgę od samca, którą zaraz wsadziła do torby. — Nie chcę być niewdzięczna czy jakaś taka, no wiesz, nienażarta, ale... Masz może jakieś wolne kartki? Wiesz, twoja opowieść na pewno nada się, aby ją spisać. Chciałabym to jednak zrobić już u siebie w domu, na spokojnie, a nie w pośpiechu. Mogę zanotować twe słowa na brudno? — poprosiła.
Podał jej plik kartek. Pozornie całkiem zwyczajnych — jednak kiedy Karmelitta wzięła go do łapy poczuła, iż jego powierzchnia różni się nieco od takiej, do której przywykła. Kiedy przechyliła lekko arkusz zauważyła również, że zdawał się delikatnie połyskiwać. Było to jednak na tyle subtelne, iż łatwo było przeoczyć ten detal. Uprzejmie podziękowała i rozsiadła się, wyjęła z torby ołówek i zaczęła notować.

Spędziła u nowego znajomego kilka godzin. Na przemian pytała i notowała. Wypiła też chyba z pięć herbatek, każda z innych roślin. Szósta herbata okazała się tą, która sprawiła iż pojęła, dlaczego podczas podróży po zamku objawiła się jej Morv. Hyvrë sef'Rhenussa sięgnął do niedużej drewnianej szafeczki, wyjmując zeń kilka kwiatów, kontynuując swoją opowieść o Lodowym Smoku. Karmelitta zamarła, a ołówek wypadł jej z łapy.
Naprawdę? Po tym wszystkim chcesz mnie zamordować? — pisnęła, faktycznie przerażona. Znała te kwiaty. Być może gdyby nie niedawny koszmar — nie miałaby aż tak wyrazistego ich obrazu w głowie, przecież minęły lata, odkąd widziała te paskudne kwiaty po raz ostatni. Jasne połyskujące płatki nie wydawały się być niebezpiecznymi. Karmelitta jednak doskonale wiedziała, jak zdradliwe były to pozory.
Samiec spojrzał na nią pytająco. Minęło kilka sekund w milczeniu, aż w końcu wyraz pyska istoty się zmienił. Zaskoczenie wyparte zostało zrozumieniem, skinął lekko łbem i schował kwiaty z powrotem, wcześniej owijając je w papier.
Wybacz. Wciąż zapominam, jaki wpływ na wilki ma Zmrocznia Błękitna. Dla mnie to po prostu bardzo intensywny, słodki napar — wyjaśnił, chcąc się usprawiedliwić. Karmelitta nie mogła wiedzieć, iż samiec naprawdę nie zamierzał jej skrzywdzić. Poczuła się niepewnie. I chociaż do tej pory świetnie spędzało jej się czas z typem — mieszanina tego niefortunnego wydarzenia oraz bolesnych wspomnień, które w niej tak intensywnie rozgrzały, nie potrafiła już tu usiedzieć.
Przepraszam, strasznie się zasiedziałam. Nie chcę nadużywać gościnności, pójdę już — rzuciła pospiesznie, pakując niemal w biegu swoje rzeczy. — Którędy dotrę do domu? — spytała, na moment wbijając spłoszone spojrzenie w białego.
Księżyc wskaże ci drogę. Jeszcze raz dziękuję, że pomogłaś mi tchnąć życie w moje Drzewo.


Ale podziękowań już nie usłyszała.
Ruszyła do domu, zmotywowana do działania. Miała tak wiele do przeczytania i przepisania, miała niesamowity papier, który chciała zbadać, do tego poczuła jeszcze większego kopa, by przyłożyć się do nauki Ithilyelve.

/zt.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Tam, gdzie wilk nie sięga”